Odszedł malarz Marek Antoni Terlecki. Miał 69 lat. Codziennie ktoś odchodzi
i przychodzi. Tyle dzieje się wokół nas – ludzie, zdarzenia, obrazy… . A my – w nieskończonym Wszechświecie – jesteśmy jak maleńkie ziarenko piasku rzucane podmuchem wiatru. Jaki jest ten Wszechświat w swojej nieskończoności? Może tak szeroki, rozległy i pełny tajemniczych wizji jak te z obrazów Marka? Wydaje się, że w tym nieograniczonym kosmosie nie ma miejsca na przypadki, a jest siła, która z dziwną świadomością rządzi tym, co tu i teraz, dyktując malarskie i poetyckie obrazy. To siła, która potrafi z łatwością zerwać nić życia, albo nagle skierować nasze myśli (nie wiadomo dlaczego) w dziwną stronę – może właśnie w stronę tej trudnej do zdefiniowania nieskończoności i tajemnicy, którą wciąż widzę w obrazach Marka? Nie wiadomo jak działa ta tajemna siła podświadomości i wydaje mi się, że to ona właśnie pozwoliła mi pomyśleć o artyście nagle – niedawno – może w ostatnich chwilach jego życia?
Gdy kilka dni temu przygotowywałam tekst o malarstwie Mariana Kędry przeglądałam katalogi z zamojskich wystaw, zastanawiając się, na ile artyści potrafią utożsamić swoją sztukę z własnym życiem. Przeczytałam krótką notkę biograficzną Kędry w katalogu wystawy Zamojskiego Środowiska Plastycznego – pierwszej wystawy, która rozpoczęła moją przygodę z zamojską sztuką w 1991 roku, chwilę potem (czy zupełnie przypadkowo?) zatrzymałam się na Marku Antonim Terleckim – z podobną myślą o tym, jak artysta tworzy tak po prostu – z czystej potrzeby tworzenia – nie ulegając modnym trendom, nie ubogacając własnej biograficznej notki wykazem nagród, wyróżnień, plenerów czy prestiżowych wystaw. Wtedy właśnie – prawie 30 lat temu – w naszym BWA poznałam Marka Antoniego Terleckiego i obserwowałam potem jego twórczość na kolejnych prezentacjach naszego środowiska. Odtąd stał się dla mnie też nieodzownym sztafażem zamojskiego pejzażu, choć ostatnio ten brak jego obecności dawało się wyraźnie zaobserwować. Ta postać, chociaż już dziś poza światem rzeczywistym, wrosła na stałe w obrazy Starego Miasta – charakterystyczna sylwetka w kapeluszu z niedołącznymi „atrybutami” – z rowerem i z psem wilczurem. Takim go zapamiętamy i takiego obrazu będzie nam z pewnością brakować, tak jak brakować mi będzie jego żartów, pogodnych i pełnych humoru gawędzeń o sztuce. Pozostanie jego malarstwo, które – z racji wykonywanego zawodu – powinnamm spróbować sklasyfikować, przyporządkować i opisać. To malarstwo, które wymyka się regułom. To sztuka osobista – malarstwo Marka Antoniego Terleckiego, który żył powoli, żył swoją sztuką i wydawać się mogło, był z dala od problemów naszego świata. Ale problemy tej rzeczywistości – tej tu i teraz, i tam gdzieś we wszechświecie – potrafił umiejętnie zamknać w swoich obrazach, tworząc przepojone surrealizmem sceny ze snu, halucynacji, obrazy własnej bogatej wyobraźni. Nie wiem, czy Terlecki miał artystyczne wykształcenie, którego brak pozwalałby na sklasyfikowanie artysty gdzieś w obszarach malarstwa naiwnego. Ale dokładna obserwacja jego płócien pozwala odnaleźć dobry realizm – urzeka dziewczynka z kotkiem, będaca swoistym sztafażem dramatycznej głębi „Lęku przed końcem wieku” – obrazu, który może okazać się profetycznym. Przejmujące i piękne wydają się być te wizje Terleckiego, malowane tak mistrzowsko, że potrafią bez reszty wciągnąć widza w te „Ornamentalne przestrzenie”, w których artysta zamknął nie tylko tajemnicę istnienia, może też wizję przyszłości, której sam już nie doświadczy, a może są to tak zwyczajnie obrazy świata, w którym teraz Marek jest, a do którego przed nami jeszcze wyboista i kręta droga.
Izabela Winiewicz-Cybulska